środa, 27 lipca 2011

Pralinkowa zajawka.

Jakiś czas temu zorganizowałam sobie silikonowe foremki do domowej produkcji pralinek. Dwanaście sztuk, różne kształty, miękkie i wygodne w użyciu/umyciu/przechowywaniu. Jednym słowem - ekstra!
Czekoladki w wersji homemade chodziły za mną już od roku, ale tak jakoś przymierzałam się i przymierzałam i zabrać do nich nie mogłam. Powiem Wam szczerze, że szalenie żmudna robota , ale za to efekt konkretny. Rozpuszczanie czekolady, bawienie się w nadzienie, zaklejanie, schładzanie, kombinowanie. Jaram się!

Jeśli macie wolną godzinkę i nie trzęsą Wam się za bardzo ręce, to polecam takie zajęcie. Działa terapeutycznie zarówno jeśli chodzi o sam proces produkcji, jak i późniejszą konsumpcję. Absolutnie podstawowa zasada to tabliczka gorzkiej czekolady i pomysł na szybki krem - zmielone wiórki kokosowe, zmielone ciasteczka, zmielone orzechy lub jakieś soczyste owoce, a do tego trochę cukru, kapka oleju i chlust dobrego alkoholu. Proste , prawda?

Możecie je zrobić chociażby z tego przepisu , który wymyśliłam naprędce dysponując pięćdziesiątką wódki o smaku orzecha laskowego. Proporcje na 20 sztuk.



Praliny ciasteczkowe z wódką orzechową.

  • 2 tabliczki gorzkiej czekolady
  • 1/3 paczki ciastek holenderskich wiatraczków, tych półsłodkich
  • łyżka oleju
  • 50 ml wódki orzechowej
  • 1 łyżka cukru pudru
  • ewentualnie woda - aby rozrzedzić masę

Czekoladę rozpuśćcie w kąpieli wodnej (wrzucacie połamane tabliczki do miski, którą stawiacie na garnku z gotująca się wodą i czasem mieszacie). Ciastka kruszycie, dodajecie resztę składników i miksujecie blenderem na gładką masę . Foremki smarujecie grubą warstwą czekolady i wstawiacie do lodówki, aby stężała. Następnie nakładacie krem i przykrywacie całość warstwą czekolady. Wyrównujecie powierzchnię i sru do lodówki.
Kiedy czekolada stwardnieje to znak, że można wyciągać je z foremek i częstować wszystkich dookoła.

***
I po zjedzeniu takiej ogromnej ilości słodkiego trzeba pomachać tyłkiem i nogami przy dobrym songu. Tańczymy, tańczymy!


czwartek, 21 lipca 2011

Pseudomądrości nieżyciowe.


Kiedyś usłyszałam od pewnej osoby te słowa. Największą przyjemnością w życiu jest robienie tego, co ludzie mówią, że nie możesz robić.

Dziwne jest to, że w sumie nie znam tego człowieka za bardzo, a rozmawialiśmy na tak wiele ważnych tematów, że znajomość ta jest dla mnie bardzo istotna. Nie widujemy się prawie w ogóle, ale ostatnio kiedy mam ciężkie momenty w życiu to jest jedną z pierwszych osób, z którą muszę wszystko przegadać.
To trochę działa jak taka spowiedź , ale bez tej całej otoczki religii, konfesjonału i perwersyjnego całowania stuły. Odpowiedź też jest taka , jakiej zawsze oczekuje. Bez porad, moralizatorstwa, bez zbędnych pytań. Czyste refleksje i proste wnioski. Tak jest najlepiej.

Warto mieć z kimś taką relację. Mimo tego, że człowiek jest starszy od ciebie o jakieś 40 lat, to wszystko ogarnia tak, jak trzeba.

Ostatnio moim życiem rządzą same zbiegi okoliczności.
I w ramach zbiegów okoliczności, grzebiąc w sieci parę dni temu, natknęłam się na te słowa, usłyszane dawno i jakże znowu aktualne.

Wcielajcie je w swoje życia , wcielajcie! Bez logiki, ładu , składu i umiaru.

A co u mnie słychać ostatnio? Jaram się tym, że nic nie jest pewne i rzeczy /ludzie/ sytuacje potrafią spadać nagle z nieba. Wyskakują sama nie wiem skąd, a potem też szybko znikają.
Dzieje się to nawet podczas pisania tego posta. Piszę go dwa dni :)
Robię też nadal tyle rzeczy na opak i nie po bożemu, że aż sama siebie zaskakuje. Fajne jest to, że po dwudziestu trzech latach przebywania ze sobą po prostu się sobą nie nudzę. Kierujcie sobą tak, jakbyście w ogóle nie kierowali.

Amen!

wtorek, 12 lipca 2011

Tiramisu , aha!


Pierwsze wegańskie tiramisu w moim życiu jadłam w Berlinie. Miało to miejsce jakieś 2 lata temu, w bardzo kochanej knajpce na Kreuzbergu - Yellow Sunshine, która specjalizuje się w serwowaniu fastfoodów i słodkości w wersji weg(etaria)ńskiej.

Jakiś czas temu, kiedy mieliśmy zapasy silken tofu, postanowiłam zrobić kilka pucharków , tak dla umilenia wieczoru. Muszę jednak przyznać, że przepis ten nie jest jednak idealny. Kilka dni temu, moja koleżanka przygotowała najlepsze i najbardziej puszyste tiramisu na świecie. Jestem właśnie na etapie otrzymywania sekretnej receptury i niedługo się nią z Wami podzielę.

Zamiast silken tofu oczywiście możecie zastosować zwykłe, z tą jedną uwagą - koniecznie dodajcie trochę mleka sojowego i oleju podczas miksowania.

Składniki (na 8 szklanek):
  • 1 biszkopt, upieczony chociażby z tego przepisu
  • 2 op. silken tofu
  • 1/2 szkl. cukru pudru
  • 1 łyżeczka esencji waniliowej lub kilka kropel aromatu wanilinowego
  • 2 filiżanki mocnej czarnej kawy (parzyłam w kawiarce)
  • 2 łyżki ciemnego rumu
  • kakao, kawa rozpuszczalna drobnogranulkowana i starkowana gorzka czekolada do posypania

Biszkopt dzielimy na małe kawałki, prostokąty lub kwadraty , które będą pasowały do pucharków. Tofu, cukier puder i wanilię miksujemy na gładką masę. Kawę mieszamy z rumem i nasączamy nią biszkopty.
Następnie warstwami w każdym pucharku nakładamy biszkopt i masę serową. Całość zwieńczamy posypką kakaowo-kawową i wiórami czekoladowymi.

***

Miałam przez chwilę pomysł, aby ogarnąć tofu i dzisiaj znowu je przyrządzić.
Jednak pomysł przegrał walkę z butelką zimnej hopcoli , która towarzyszyła mi przy całodniowym tańcu i śpiewach z genialną Madonną. Idę tańczyć dalej, a co!


czwartek, 7 lipca 2011

Comeback.

Nie było mnie tutaj równe trzy miesiące. Dlaczego tak się stało? Otóż, muszę Wam przyznać, że prowadzenie tego bloga po prostu mi się znudziło.
I tyle.

Próbowałam podejmować próby jego urozmaicenia.
Na początku zagłębiałam się totalnie w nowe zajawki kulinarne, poszukiwałam innych smaków, rozwiązań, strategi gotowania czy pieczenia i dzieliłam się tym z Wami . To jednak było za mało. Zaczęło mnie wkurzać to, że ten blog powoli stawał się jałową książką kucharską, bowiem coraz częściej wpuszczałam suche przepisy ze zdjęciem, zamiast czegoś prawdziwego od siebie. Moje życie było i jest o wiele bardziej urozmaicone niż to, co było tutaj widać.

Wpadłam zatem na nowy pomysł, w którym chodziło mniej więcej o to, aby dokonać pewnej rewolucji i nadać temu, co się w tym miejscu dzieje , wymiar bardziej konkretny niż tylko machanie łyżką w garnku. Wpadło kilka tekstów, refleksji, rozkmin. O sprawach dla mnie ważnych. O sprawach , w których tkwię po uszy. Napisanych w lekkim wydaniu, bez tego całego bagażu terminologii, definicji, analiz. Chciałam odskoczni dla siebie, ale też żeby ta odskocznia dała coś Wam.
Lecz o wiele większe rewolucje zaczęły dziać się w moim życiu prywatnym (a teraz nastąpiło - jakby to ująć - totalne ich zagęszczenie:) ) i przyczyniło się to do wielu, wielu zmian. Nie miałam już totalnie ochoty na przebywanie w internecie w ogóle.
Zatem pojawił się w mojej głowie nowy pomysł rozwiązania kwestii blogowej - eksterminacja jego zawartości i związany z tym delete z wirtualnego świata .

Zdecydowałam , że trzeba z tym jednak poczekać. Mam niestety taką dziwną przypadłość, że pewne decyzje muszą u mnie poleżeć trochę w głowie, bo czasem po dwóch dniach przychodzą zmiany i potem ciężko anulować coś, czego już się dokonało czy też na co się pozwoliło, itp. Znając troszkę swoją niemoc decyzyjną w owym okresie, spowodowaną totalnie kalejdoskopowymi zmianami życiowymi, stwierdziłam , że odczekam.
Pomyślałam sobie, że jednak blog ten dla kogoś może stanowić kopalnię przepisów, porad. Dla mnie samej stał się też swego rodzaju zapisem pewnego wycinka ostatnich dwóch lat mojego życia.

Pomyślałam sobie, że daje nam trzy miesiące. Niech sobie blog posiedzi w spokoju i zobaczymy , co będzie dalej.

Ja przez ten czas cieszyłam się pomieszkiwaniem w nowym miejscu. Dalej gotowałam i dużo piekłam. Najwięcej dla ludzi, z którymi zamieszkałam. I spędzanie czasu z nimi, poznawanie się i budowanie zajebistych więzi najbardziej zaczęły mnie fascynować.
W kwietniu rzuciłam pracę w księgarni, bo już po prostu zgromadziłam dostateczną ilość pieniędzy. W maju miałam wyjechać daleko i na długo w podroż planowaną już od roku. Nie wyjechałam i nie będę podawać wszystkich powodów. Powiem Wam tylko, że wkręciłam się totalnie w to miejsce, w którym zaczełam pomieszkiwać i mocno zżyłam się z ludźmi, którzy się z nim wiążą. I chciałam wkręcać się dalej, więc udało się zamieszkać tutaj na stałe.
O ile mieszkanie na skłocie można określić mianem stałego:)
Urządziłam się. Powoli wracam do aktywizmu. Zaczęłam znowu słuchać muzyki i pochłaniam ogromne ilości filmów, bo ponad rok nie miałam na to zwyczajnie ochoty. Dzieje się tyle, że czasem nawet nie mam czasu usiąść do książki, a nadal gromadzę ich całe stosy .

No i dzisiaj mijają trzy miesiące.

Po upływie tego czasu stwierdziłam, że kliknięcie na monitorze magicznego "skasuj bloga" to strasznie trudna robota. Rozleniwiłam się teraz strasznie i nie chce mi się przesunąć na ten napis kursora myszki . A żeby jeszcze kliknąć... Dajcie spokój.
Wybaczcie mi tą niesubordynację. Przecież powszechnie wiadomo, że to normalna reakcja organizmu, bo skoro człowiek nie pracuje zarobkowo 8 godzin dziennie, nie studiuje dla papieru, a całymi dniami angażuje się w jakieś dziwne działania lub po prostu wczasuje na leżaku z krzyżówką i sokiem, to tak się dzieje.

Mam zatem totalnie złą wiadomość dla Was - w takim rozleniwionym i zarazem błogim stanie odzyskiwania swojego życia, wracam do prowadzenia bloga. I co najgorsze - bez żadnych planów i założeń dotyczących jego prowadzenia.

Będzie to, co będzie.
To, co ślina na język przyniesie.
To, co w głowie i sercu siedzi.
To, co spadło na talerz z garnka lub też wypadło ze śmietnika do koszyka.

A teraz impreza powitalna. Tańczymy, moi mili Państwo!