wtorek, 20 grudnia 2011

Święta sręta. Trufle ciasteczkowe z gorzką czekoladą i wiśniówką.


W tym roku pierwszy raz od kilku lat jadę na świeta do domu. Nadal ich nie obchodzę, to akurat zmianie nie uległo, ale zmieniło się natomiast to, że stałam się do bólu sentymentalna. Dlatego jadę.
Stare miejscówki, pogaduchy z babcią, ciepłe herbatki i korzenne ciasteczka. Takie pierdoły, a jednak zaczęły mnie strasznie cieszyć. Nie wiem, co się dzieje. Starość? Ciąża? Żadne z tych. Po prostu zmiany w głowie.
Męczę jutuba piosenkami z podstawówki, planuję zrobić na ścianie galerie ramek ze zdjęciami z różnych czasów, piję non stop oranżadę w szkle. I powiem Wam, że to wszystko jest po prostu fajne i cieszy szalenie.

A co do nowości, to zaproszono mnie do publikacji artykułu w magazynie Vege!. Obczajcie w empikach najnowszy numer. Znajdziecie tam też dużo przepisów , które pozwolą Wam ogarnąć bezmięsne święta i zamknąć narzekające buzie rodziny.

Sama publikować świąŧecznych przepisów nie będę, bo już kiedyś pojawił się ultra mix 20 potraw. Możecie do woli wybierać pośród propozycji stąd. Część z nich pewnie znowu zagości na rodzinnym stole, a w głowie mam pomysł na nowe ciasto, na które przepis postaram się tutaj zamieścić po świętach.

A dzisiaj coś, co możecie przygotować w domu w ramach prezentu dla bliskich. Przepis to wariacja na temat jednego z tych, zamieszczonych w najnowszym Vege!

Ciasteczkowe trufle z gorzką czekoladą i wiśniówką obtaczane w gorzkim kakao

  • 100 g ciastek digestive
  • 1 szklanka daktyli bez pestek
  • pół tabliczki gorzkiej czekolady
  • 2 kieliszki wiśniówki
  • pół szklanki kakao + kakao do obtoczenia

Ciastka rozdrobnić blenderem na proszek lub - dla uzyskania tego samego efektu - wpakować je w worek i przejechać kilka razy wałkiem do ciasta. Daktyle wraz z kakao, rozpuszczoną czekoladą i wiśniówką zmiksować blenderem na gładką masę. Połączyć z ciastkami. Z masy formować kulki wielkości orzecha włoskiego i obtaczać je w kakao.

wtorek, 22 listopada 2011

Miłe zaskoczenie.


Ludzie, którzy sami prowadzą blogi na googlu, wiedzą , że jest taka opcja jak statystyka. Czasem sobie tam zaglądam, tak ot - żeby połechtać czule moje ego i utwierdzić się w przekonaniu, że jestem zajebista :) i posprawdzać właściwie parę rzeczy. Najfajniejszą opcją - poza rosnącą liczbą odwiedzin , co wiadome , jest przede wszystkim możliwość sprawdzenia słów kluczowych, według których internauci trafiają na tegoż oto bloga.

Wczoraj moje serce zabiło mocniej , kiedy ujrzałam to, co podsyłam Wam printscreenem. Nie wiem skąd i jak to się tu znalazło. Spędziłam godziny, próbując dociec jakim cudem takie rzeczy się dzieją. Sama wpisałam ten magiczny równoważnik zdania w googla i niestety nie odkryłam tej tajemnicy. Niemniej jednak, konia z rzędem temu kto trafił na mojego bloga w taki sposób .

niedziela, 20 listopada 2011

Nieodparta chęć pisania i powracająca faza gotowania.


Właśnie usiadłam na kanapie . Pierwszy raz od kilku miesięcy, usiadłam w miarę spokojna. I pojawia się konkretna ochota na pisanie, zatem postanowiłam, że odezwę się z zaświatów. Ciekawe swoją drogą jest to, że dzisiaj jak znikniesz z internetu to praktycznie znikasz z życia.

Wiele z Was nieustannie pyta, gdzie ja ciągle się chowam i czemu znowu zawieszam tego cholernego bloga. Szczerze, mogę Was dosłownie zasypać powodami . Są tak różne i uzbierało się ich tak wiele od sierpnia, kiedy ostatni raz tu zajrzałam, że opowiadanie o tym zajęłoby mi kilka ładnych godzin. Ale po co mam się tłumaczyć. Takie życie. Czasu brak ciągle, a dni krótsze, a milion rzeczy do zrobienia. I też klasycznie już odpowiem - nie zawsze chce się gotować.
Jednak powróciła mi faza na konkretniejsze myślenie o tym, co jem. Zdrowiej, ciekawiej, różnorodniej. Generalnie życiowo troszeczkę się dewastuję, ale co jak co - o jedzenie dbam. Znowu jem śniadania, znowu dużo kaszy i razowego, dużo rozmaitych oliw i nasionek. I znowu gotuję. Piekę strasznie rzadko, bo nasz skłoterski piekarnik już nie daje rady i trzeba zacząć myśleć o wymianie .

Kilka dni temu ogarnęła mnie misja przyrządzenia superobiadu dla przyjaciół. Byłam na kawie w Kwadracie, pogadałam trochę ze znajomą blogerką i obiecałam jej, że aktualizacja bloga będzie. Wróciłam do domu strasznie przemarznięta, ale z torbą pełną warzyw. Do tego wygrzebałam z szafki przywieziony ze śmietnika ryż jaśminowy i wkroczyłam do kuchni. Miałam pomocnika, który dzielnie się spisywał przy produkcji jedzenia i idealnie doprawił marynatę do tempehu . W tle obowiązkowo radio Złote Przeboje i dużo śpiewów i tańców.
Ostatnio nie wyobrażam sobie spędzania czasu bez muzyki, toteż i w kuchni musi być.

Dyniowa potrawka z rozmarynem i prażonymi płatkami migdałowymi
  • 1 kg dyni, pokrojonej w drobną kostkę
  • 2 cebule, poszatkowane
  • kawałek pora, poszatkowany
  • puszka pomidorów krojonych
  • garść uprażonych płatków migdałowych
  • suszony rozmaryn - dużo
  • oliwa
  • pieprz
  • sól

Cebulę i pora podsmażamy na oliwie. Po chwili dodajemy dynię i rozmaryn . Podlewamy odrobiną wody i przykrywamy pokrywką. Zaglądamy dopiero po jakichs 10 minutach, żeby trochę pomieszać i dolać wody, ale zbytnio się nie przejmujemy. Ten zabieg można powtarzać aż dynia będzie miękka. Idealnie komponuje się z ryżem jaśminowym, a przed podaniem posypujemy płatkami.

Sałatka ze świeżego szpinaku z suszonymi figami i oliwą z oliwek
  • 300 g liści szpinaku
  • paczka suszonych fig
  • oliwa z oliwek
  • ocet balsamiczny
  • prażone pestki dyni
  • sól
  • pieprz

Liście myjemy i osuszamy, figi kroimy w paski. Do tego dodajemy pestki, solimy i pieprzymy , a na koniec polewamy obficie oliwą z oliwek. Po wymieszaniu skrapiamy octem balsamicznym.

Tempeh w "wędzonej" marynacie
  • 200 g tempehu
  • 1/2 szkl. oleju
  • dym w płynie - odrobina
  • ulubiona mieszanka przypraw (np. do kurczaka), ale szczerze to nie wiem, co do niego było dodane, bo nie ja to przyrządzałam

Tempeh pokroić w plastry. Przyprawy wymieszać z olejem i dymem w płynie, który nada specyficznego aromatu . Zalać plastry tempehu, odstawić minimum na pół godziny i potem smażyć z obu stron na złoto.
Dym w płynie można dostać w sklepach typu Kuchnie Świata, z tego co mi wiadomo. Ja używam zapasów kolegi, który otrzymał go od znajomych z Białorusi. Jeśli wybieracie się do tego kraju, to koniecznie kupcie sobie buteleczkę tego specyfiku i popytajcie też o chałwę ze słonecznika lub majonez roślinny z woreczka. Tam te produkty są na porządku dziennym i znajdziecie je w większości sklepów .


I do jedzenia możecie posłuchać tego chociażby:

czwartek, 11 sierpnia 2011

Pesto razy dwa.

Nie, tym razem nigdzie nie zniknęłam.
Permanentnie zajmuję się wieloma rzeczami na raz, bo życie jest bardzo skomplikowane. Ale - żeby nie było - gdzieś tam w tle nadal staram się być przykładną matkopolką.

Zapewniam Was, że wciąż dużo gotuję - a nawet lepiej - gotujemy z przyjaciółmi. Dobre, zdrowe, maksymalnie wartościowe i rozbudowane obiady. Czasem nawet dwa dania.
Pijemy ziołowe i zielone herbaty , a raz dziennie - w ramach pewnego rytuału - wyśmienitą kawę z ekspresu.
Jeździmy na śmietniki i przywozimy mnóstwo smakołyków. Nic się nie marnuje.
Robimy pranie. Nikt nie prasuje, bo to całkowicie bezsensowna robota.
Odkurzamy dywany. Nikt nie myje podłóg, bo to też bez sensu.
Zajmujemy się kotami. I zajmujemy się też dziećmi.
Dużo relaksu i wspólnego spędzania czasu.
Wakacje . Mimo tego, że pogoda iście październikowa.

Jak sami możecie przeczytać - świecę i błyszczę matkopolkowym przykładem. Światło bije po prostu na kilometr. Chmury z nieba uciekają i wielka łuna świetlna roztacza się nad miastem.
Taka jestem porządna i szanująca się kobieta.
I z tego właśnie powodu uraczę Was dzisiaj dwoma szybkimi przepisami na pesto. Sprawdzają się idealnie na każdą okazję i warto mieć mały zapas w lodówce, aby w ramach ataku głodu o czwartej nad ranem spałaszować je z grzankami lub wczorajszym makaronem.




Pesto z natki pietruszki z gorczycą
  • 1 duży pęczek natki pietruszki
  • 3 spore łyżki nasion białej gorczycy, namoczonej na godzinkę
  • oliwa
  • sól
  • pieprz
Siekacie drobno pietruszkę lub rozdrabniacie ją przy pomocy blendera. Mieszacie z gorczycą, doprawiacie solą i pieprzem . Zalewacie oliwą i gotowe.


Pesto z bazylii , z nerkowcami , czosnkiem i udawanym parmezanem

  • 1 duży pęczek bazylii
  • pół szklanki nerkowców
  • 3 ząbki czosnku
  • oliwa
  • sól
  • pieprz
  • wegański parmezan
Siekamy bazylię lub rozdrabniamy ją blenderem. To samo robimy z nerkowcami i czosnkiem. Ale wszystko oddzielnie. Potem mieszamy, doprawiamy i zalewamy oliwą.

Potem gotujemy makaron al dente , każdy łapie widelec i pałaszuje . Koniecznie przy dobrej muzyce. Polecam to:






środa, 27 lipca 2011

Pralinkowa zajawka.

Jakiś czas temu zorganizowałam sobie silikonowe foremki do domowej produkcji pralinek. Dwanaście sztuk, różne kształty, miękkie i wygodne w użyciu/umyciu/przechowywaniu. Jednym słowem - ekstra!
Czekoladki w wersji homemade chodziły za mną już od roku, ale tak jakoś przymierzałam się i przymierzałam i zabrać do nich nie mogłam. Powiem Wam szczerze, że szalenie żmudna robota , ale za to efekt konkretny. Rozpuszczanie czekolady, bawienie się w nadzienie, zaklejanie, schładzanie, kombinowanie. Jaram się!

Jeśli macie wolną godzinkę i nie trzęsą Wam się za bardzo ręce, to polecam takie zajęcie. Działa terapeutycznie zarówno jeśli chodzi o sam proces produkcji, jak i późniejszą konsumpcję. Absolutnie podstawowa zasada to tabliczka gorzkiej czekolady i pomysł na szybki krem - zmielone wiórki kokosowe, zmielone ciasteczka, zmielone orzechy lub jakieś soczyste owoce, a do tego trochę cukru, kapka oleju i chlust dobrego alkoholu. Proste , prawda?

Możecie je zrobić chociażby z tego przepisu , który wymyśliłam naprędce dysponując pięćdziesiątką wódki o smaku orzecha laskowego. Proporcje na 20 sztuk.



Praliny ciasteczkowe z wódką orzechową.

  • 2 tabliczki gorzkiej czekolady
  • 1/3 paczki ciastek holenderskich wiatraczków, tych półsłodkich
  • łyżka oleju
  • 50 ml wódki orzechowej
  • 1 łyżka cukru pudru
  • ewentualnie woda - aby rozrzedzić masę

Czekoladę rozpuśćcie w kąpieli wodnej (wrzucacie połamane tabliczki do miski, którą stawiacie na garnku z gotująca się wodą i czasem mieszacie). Ciastka kruszycie, dodajecie resztę składników i miksujecie blenderem na gładką masę . Foremki smarujecie grubą warstwą czekolady i wstawiacie do lodówki, aby stężała. Następnie nakładacie krem i przykrywacie całość warstwą czekolady. Wyrównujecie powierzchnię i sru do lodówki.
Kiedy czekolada stwardnieje to znak, że można wyciągać je z foremek i częstować wszystkich dookoła.

***
I po zjedzeniu takiej ogromnej ilości słodkiego trzeba pomachać tyłkiem i nogami przy dobrym songu. Tańczymy, tańczymy!


czwartek, 21 lipca 2011

Pseudomądrości nieżyciowe.


Kiedyś usłyszałam od pewnej osoby te słowa. Największą przyjemnością w życiu jest robienie tego, co ludzie mówią, że nie możesz robić.

Dziwne jest to, że w sumie nie znam tego człowieka za bardzo, a rozmawialiśmy na tak wiele ważnych tematów, że znajomość ta jest dla mnie bardzo istotna. Nie widujemy się prawie w ogóle, ale ostatnio kiedy mam ciężkie momenty w życiu to jest jedną z pierwszych osób, z którą muszę wszystko przegadać.
To trochę działa jak taka spowiedź , ale bez tej całej otoczki religii, konfesjonału i perwersyjnego całowania stuły. Odpowiedź też jest taka , jakiej zawsze oczekuje. Bez porad, moralizatorstwa, bez zbędnych pytań. Czyste refleksje i proste wnioski. Tak jest najlepiej.

Warto mieć z kimś taką relację. Mimo tego, że człowiek jest starszy od ciebie o jakieś 40 lat, to wszystko ogarnia tak, jak trzeba.

Ostatnio moim życiem rządzą same zbiegi okoliczności.
I w ramach zbiegów okoliczności, grzebiąc w sieci parę dni temu, natknęłam się na te słowa, usłyszane dawno i jakże znowu aktualne.

Wcielajcie je w swoje życia , wcielajcie! Bez logiki, ładu , składu i umiaru.

A co u mnie słychać ostatnio? Jaram się tym, że nic nie jest pewne i rzeczy /ludzie/ sytuacje potrafią spadać nagle z nieba. Wyskakują sama nie wiem skąd, a potem też szybko znikają.
Dzieje się to nawet podczas pisania tego posta. Piszę go dwa dni :)
Robię też nadal tyle rzeczy na opak i nie po bożemu, że aż sama siebie zaskakuje. Fajne jest to, że po dwudziestu trzech latach przebywania ze sobą po prostu się sobą nie nudzę. Kierujcie sobą tak, jakbyście w ogóle nie kierowali.

Amen!

wtorek, 12 lipca 2011

Tiramisu , aha!


Pierwsze wegańskie tiramisu w moim życiu jadłam w Berlinie. Miało to miejsce jakieś 2 lata temu, w bardzo kochanej knajpce na Kreuzbergu - Yellow Sunshine, która specjalizuje się w serwowaniu fastfoodów i słodkości w wersji weg(etaria)ńskiej.

Jakiś czas temu, kiedy mieliśmy zapasy silken tofu, postanowiłam zrobić kilka pucharków , tak dla umilenia wieczoru. Muszę jednak przyznać, że przepis ten nie jest jednak idealny. Kilka dni temu, moja koleżanka przygotowała najlepsze i najbardziej puszyste tiramisu na świecie. Jestem właśnie na etapie otrzymywania sekretnej receptury i niedługo się nią z Wami podzielę.

Zamiast silken tofu oczywiście możecie zastosować zwykłe, z tą jedną uwagą - koniecznie dodajcie trochę mleka sojowego i oleju podczas miksowania.

Składniki (na 8 szklanek):
  • 1 biszkopt, upieczony chociażby z tego przepisu
  • 2 op. silken tofu
  • 1/2 szkl. cukru pudru
  • 1 łyżeczka esencji waniliowej lub kilka kropel aromatu wanilinowego
  • 2 filiżanki mocnej czarnej kawy (parzyłam w kawiarce)
  • 2 łyżki ciemnego rumu
  • kakao, kawa rozpuszczalna drobnogranulkowana i starkowana gorzka czekolada do posypania

Biszkopt dzielimy na małe kawałki, prostokąty lub kwadraty , które będą pasowały do pucharków. Tofu, cukier puder i wanilię miksujemy na gładką masę. Kawę mieszamy z rumem i nasączamy nią biszkopty.
Następnie warstwami w każdym pucharku nakładamy biszkopt i masę serową. Całość zwieńczamy posypką kakaowo-kawową i wiórami czekoladowymi.

***

Miałam przez chwilę pomysł, aby ogarnąć tofu i dzisiaj znowu je przyrządzić.
Jednak pomysł przegrał walkę z butelką zimnej hopcoli , która towarzyszyła mi przy całodniowym tańcu i śpiewach z genialną Madonną. Idę tańczyć dalej, a co!


czwartek, 7 lipca 2011

Comeback.

Nie było mnie tutaj równe trzy miesiące. Dlaczego tak się stało? Otóż, muszę Wam przyznać, że prowadzenie tego bloga po prostu mi się znudziło.
I tyle.

Próbowałam podejmować próby jego urozmaicenia.
Na początku zagłębiałam się totalnie w nowe zajawki kulinarne, poszukiwałam innych smaków, rozwiązań, strategi gotowania czy pieczenia i dzieliłam się tym z Wami . To jednak było za mało. Zaczęło mnie wkurzać to, że ten blog powoli stawał się jałową książką kucharską, bowiem coraz częściej wpuszczałam suche przepisy ze zdjęciem, zamiast czegoś prawdziwego od siebie. Moje życie było i jest o wiele bardziej urozmaicone niż to, co było tutaj widać.

Wpadłam zatem na nowy pomysł, w którym chodziło mniej więcej o to, aby dokonać pewnej rewolucji i nadać temu, co się w tym miejscu dzieje , wymiar bardziej konkretny niż tylko machanie łyżką w garnku. Wpadło kilka tekstów, refleksji, rozkmin. O sprawach dla mnie ważnych. O sprawach , w których tkwię po uszy. Napisanych w lekkim wydaniu, bez tego całego bagażu terminologii, definicji, analiz. Chciałam odskoczni dla siebie, ale też żeby ta odskocznia dała coś Wam.
Lecz o wiele większe rewolucje zaczęły dziać się w moim życiu prywatnym (a teraz nastąpiło - jakby to ująć - totalne ich zagęszczenie:) ) i przyczyniło się to do wielu, wielu zmian. Nie miałam już totalnie ochoty na przebywanie w internecie w ogóle.
Zatem pojawił się w mojej głowie nowy pomysł rozwiązania kwestii blogowej - eksterminacja jego zawartości i związany z tym delete z wirtualnego świata .

Zdecydowałam , że trzeba z tym jednak poczekać. Mam niestety taką dziwną przypadłość, że pewne decyzje muszą u mnie poleżeć trochę w głowie, bo czasem po dwóch dniach przychodzą zmiany i potem ciężko anulować coś, czego już się dokonało czy też na co się pozwoliło, itp. Znając troszkę swoją niemoc decyzyjną w owym okresie, spowodowaną totalnie kalejdoskopowymi zmianami życiowymi, stwierdziłam , że odczekam.
Pomyślałam sobie, że jednak blog ten dla kogoś może stanowić kopalnię przepisów, porad. Dla mnie samej stał się też swego rodzaju zapisem pewnego wycinka ostatnich dwóch lat mojego życia.

Pomyślałam sobie, że daje nam trzy miesiące. Niech sobie blog posiedzi w spokoju i zobaczymy , co będzie dalej.

Ja przez ten czas cieszyłam się pomieszkiwaniem w nowym miejscu. Dalej gotowałam i dużo piekłam. Najwięcej dla ludzi, z którymi zamieszkałam. I spędzanie czasu z nimi, poznawanie się i budowanie zajebistych więzi najbardziej zaczęły mnie fascynować.
W kwietniu rzuciłam pracę w księgarni, bo już po prostu zgromadziłam dostateczną ilość pieniędzy. W maju miałam wyjechać daleko i na długo w podroż planowaną już od roku. Nie wyjechałam i nie będę podawać wszystkich powodów. Powiem Wam tylko, że wkręciłam się totalnie w to miejsce, w którym zaczełam pomieszkiwać i mocno zżyłam się z ludźmi, którzy się z nim wiążą. I chciałam wkręcać się dalej, więc udało się zamieszkać tutaj na stałe.
O ile mieszkanie na skłocie można określić mianem stałego:)
Urządziłam się. Powoli wracam do aktywizmu. Zaczęłam znowu słuchać muzyki i pochłaniam ogromne ilości filmów, bo ponad rok nie miałam na to zwyczajnie ochoty. Dzieje się tyle, że czasem nawet nie mam czasu usiąść do książki, a nadal gromadzę ich całe stosy .

No i dzisiaj mijają trzy miesiące.

Po upływie tego czasu stwierdziłam, że kliknięcie na monitorze magicznego "skasuj bloga" to strasznie trudna robota. Rozleniwiłam się teraz strasznie i nie chce mi się przesunąć na ten napis kursora myszki . A żeby jeszcze kliknąć... Dajcie spokój.
Wybaczcie mi tą niesubordynację. Przecież powszechnie wiadomo, że to normalna reakcja organizmu, bo skoro człowiek nie pracuje zarobkowo 8 godzin dziennie, nie studiuje dla papieru, a całymi dniami angażuje się w jakieś dziwne działania lub po prostu wczasuje na leżaku z krzyżówką i sokiem, to tak się dzieje.

Mam zatem totalnie złą wiadomość dla Was - w takim rozleniwionym i zarazem błogim stanie odzyskiwania swojego życia, wracam do prowadzenia bloga. I co najgorsze - bez żadnych planów i założeń dotyczących jego prowadzenia.

Będzie to, co będzie.
To, co ślina na język przyniesie.
To, co w głowie i sercu siedzi.
To, co spadło na talerz z garnka lub też wypadło ze śmietnika do koszyka.

A teraz impreza powitalna. Tańczymy, moi mili Państwo!





czwartek, 7 kwietnia 2011

Zapraszamy na pokazy Bold Native.


Tak się składa, że jestem troszkę w to zamieszana, więc puszczam informacje w obieg. Już dzisiaj pokaz na Rozbracie, a poniżej lista miast - rozsyłajcie info po znajomych i przybywajcie tłumnie. Oprócz pokazu przewidziana prelekcja połączona z dyskusją na temat kwestii praw/wyzwolenia zwierząt oraz strategii działania.


Bold Native to film fabularny o wyzwoleniu zwierząt, opowiedziany przez pryzmat filmu-drogi. Obraz ten opowiada historię aktywisty prozwierzęcego, zaangażowanego w akcje bezpośrednie wymierzone w farmy i laboratoria odpowiedzialne za cierpienia zwierząt. W wyniku swojej działalności staje się on celem FBI, które oskarża go o terroryzm na podstawie przyjętego niedawno Animal Enterprise Terrorism Act (AETA). W szerszym konspekcie film porusza kwestie łamania praw zwierząt, bezwzględności korporacyjnej polityki i korupcji przemysłu.




7.04
Poznań:
Squat Rozbrat
ul.Pułaskiego 21a
19:00

8.04
Piła:
Klub Peron
ul. Zakopianska 6
16:00

9.04
Toruń:
Pilon anarcho bar
Bulwar Filadelfijski fort A1
17:00

10.04
Warszawa:
Kawiarnia Czarny Punkt
ul. Elbląska 9/11
18:00

11.04
Łódź:
Kino MuBa:
Ul. Targowa 1/3, B. 24
20:00

13.04
Kraków:
Kawiarnia Naukowa
ul. Jakuba 29-31
19:00

poniedziałek, 7 marca 2011

Konkurs na projekt plakatu zaangażowanego

Szczegóły jak na plakacie . Jeszcze macie trochę czasu, aby wykazać się twórczo, zatem do dzieła.


czwartek, 17 lutego 2011

Szowinizm gatunkowy : widmo antropocentryzmu.

Dawno nie pojawiło się nic konkretnego na tym blogu, więc podjęłam decyzję, aby trochę go rozruszać . Pojawia się w tym momencie mój tekst, przedrukowany z ostatniego zina , którego wydaliśmy. Chciałabym, aby był też początkiem poważniejszej transformacji, jaką przejdzie blog w ciągu kilku najbliższych miesięcy.
Powiem krótko - wkurwia mnie już do granic możliwości zestawianie mojej osoby z żarciem i gotowaniem, co ma miejsce ostatnimi czasy. Pomimo tego, że bardzo lubię to robić, nie jest to moja jedyna aktywność życiowa i nigdy też nie była. Powiedziałabym nawet, że od dłuższego czasu gotowanie stanowi margines moich zainteresowań. Działam od dawna na wielu różnych polach i blog okołokulinarny miał być radosną odskocznią dla relaksu. Teraz widzę, że odbierana jestem przez pryzmat zawartości garnka, koloru talerzy czy dobrego ujęcia kotleta.

Niektórych zapewne zmartwi to, że ilość publikowanych przepisów drastycznie spadnie. Takie osoby szczególnie zapraszam, żeby złapały stopa /wsiadły w pociąg do Poznania . Pogotujemy wspólnie, porozmawiamy o pierdołach i o konkretach . Nie spędzajcie całych dni przed monitorami tylko zacznijcie przenosić te kontakty w rzeczywistość. I dużo czytajcie, otwierajcie szeroko oczy i nadstawiajcie uszy. Nie samym jedzeniem człowiek żyje.

Poniżej parę słów na temat szowinizmu gatunkowego, o którym uważam wciąż mówi się i pisze zbyt mało. A jeszcze mniej dyskutuje jako o problemie, który trzeba konkretnie zwalczać. Przeczytaj, przemyśl i zadziałaj!

***


Szowinizm gatunkowy : widmo antropocentryzmu.

W dzisiejszym świecie eksploatacja zwierząt jest na porządku dziennym. Większość społeczeństwa biernie przystaje na taki stan rzeczy, tłumacząc go realizacją podstawowej konieczności życiowej. W odpowiedzi na rosnące zapotrzebowanie, wykorzystywanie zwierząt zostało uprzemysłowione. W odpowiedzi na to zapotrzebowanie każdego dnia na całym świecie rodzą się miliony nowych istot , a kolejne miliony są zabijane . Wszystko ubrane zostało w ładne słowa. Przełom w medycynie, dobroczynny eksperyment naukowy , nowa szczepionka, szykowny płaszcz, nieprzemakalne buty, pieczeń z jabłkami, jogurt truskawkowy, krem z koenzymem Q10.

I nie chodzi tutaj bynajmniej o deklaracje, tak często podnoszone jeśli stawiane są pytania dotyczące stosunku do zwierząt, że ludzie je szanują, że opiekują się psami i kotami, że nawet zabierają je do fryzjera i podają przysmaki likwidujące próchnicę. W gruncie rzeczy nie chodzi tutaj o wybiórcze akty dobrej woli, ale o całokształt codziennych praktyk, bo to one są rzeczywistością. Czynności i wybory ludzi są dla zwierząt wyrokiem. To społeczeństwo powołuje do istnienia te zwierzęta. Te zwierzęta , których życie i śmierć człowiek wykorzystuje z ogromną inwencją dla własnych potrzeb, są uprzedmiotowione. Są produktem, przedmiotem handlu, narzędziem, surowcem, towarem, zasobem naturalnym, liczbą. Zwierzę to rzecz. Sytuacji tej nie zmieniły i nie zmienią puste paragrafy głoszące magiczne słowa „zwierzę nie jest rzeczą”, zawarte w niemalże wszystkich ustawach , deklaracjach i kodeksach postępowania dotyczących praw zwierząt . Sytuacji tej nie zmienią też jałowe dyskusje w ciasnych salach uniwersytetów , skupiające się w głównej mierze na wypracowaniu nowego języka, próbującego opisywać aktualny stan wiedzy na temat relacji ludzie i nie-ludzie. Sytuacji tej nie zmieni odgórny nakaz bezmięsnych poniedziałków i postulat zmniejszenia liczby zwierząt poddawanych eksperymentom o 30 %. Co więcej , sytuacji tej nie zmieni także rosnąca ilość ludzi w koszulkach „meat free” czy „go vegan”. Każda z powyżej opisanych sytuacji to tylko próby zmiany obecnej sytuacji, które w pojedynkę nie zdadzą się na nic. I na pewno niewiele zdziałają, jeżeli nie nastąpią zmiany podstawowe – zmiany dotyczące postrzegania relacji człowiek i inne zwierzęta.

Bez rozpoznania i nazwania tej sytuacji, rozmowa o statusie moralnym innych zwierząt i naszym stosunku do nich nie ma sensu. Pierwszym problemem jest dostrzeżenie przez każdego z nas tego utrwalonego silnie w tradycji schematu zwierzęcia- przedmiotu . Nie jest to rzeczą łatwą, bowiem antropocentryzm jest tak silnie zakorzeniony w naszej kulturze , że staje się niemal przezroczysty. Przekonanie o nadzwyczajnym powołaniu człowieka i jego szczególnym statusie władcy świata jest dla większości z nas rzeczą oczywistą i stąd brak potrzeby kwestionowania czegokolwiek. Rzadko więc takie stanowisko poddawane jest analizie, refleksji, jeszcze rzadziej bywa negowane, niezmiernie rzadko powstają istotne projekty jego zmian. Faworyzujemy nasz gatunek, uzurpujemy sobie prawo do podporządkowania wszystkiego naszemu interesowi i w konsekwencji rościmy sobie prawo do ekspansji , eksploatacji i eksterminacji innych bytów. Czy aby na pewno tędy droga? Proponuję przemyśleć jeszcze raz status człowieka oraz jego siłę wobec innych istot, żywiołów , przyrody. Zestawmy siebie samych z resztą i zastanówmy się, czy naprawdę jesteśmy najsilniejsi ? Czy przypadkiem nie jesteśmy jednym z wielu istnień na tej ziemi? Skąd ten brak pokory i chciwość wobec otaczającego nas świata? Przyznajmy się w końcu sami przed sobą, że nasz świat i nasze osiągnięcia nie są czymś szczególnym . Każdy gatunek może poszczycić się osiągnięciami , ale także nie jest wolny od błędów. Jesteśmy jednymi z wielu elementów skomplikowanej układanki, jaką jest świat. Po uświadomieniu sobie tego, dojdziemy do prostego wniosku, że nie stanowimy „korony stworzenia” i nie mamy prawa gospodarować całym światem . Przejdźmy zatem do analizy pewnej sytuacji. Sytuacji, za którą jesteśmy odpowiedzialni, ponieważ to my do niej dopuściliśmy , zaburzając równowagę natury.

Otóż , żyjemy w świecie gatunkowego szowinizmu. Jako ludzie przypisujemy sobie cudowne właściwości i wywyższamy siebie ponad inne zwierzęta, negując ich wkład w funkcjonowanie tego ekosystemu . Boimy się objąć naszą moralnością również inne istoty żywe, tłumacząc to bezpodstawnie koniecznymi potrzebami życiowymi (jedzenie, odzież, nauka , rozrywka – krąg można rozciągać do woli, a weganie uparcie pokazują , że można się bez tego obejść ). Wszystkie nasze czyny zawsze staramy się wybielać „w imię dobra ludzkiego”, jednocześnie uprzedmiotawiając istoty , które przez nie cierpią. To bardzo wygodne stanowisko, ponieważ pozwala ładnie wytłumaczyć każdemu dziecku istnienie przemysłu mięsnego i mleczarskiego, testy na zwierzętach , noszenie skórzanych butów, polowania. Zastanówmy się tak naprawdę , czy przypadkiem nie oszukujemy samych siebie, nazywając siebie zaawansowaną technologicznie cywilizacją , jednocześnie dalej babrając się w krwi? Powiedzmy wprost - w tej zaawansowanej cywilizacji nie ma dzisiaj tzw. konieczności życiowej, która zmuszałaby nas do zabijania, aby przeżyć. Za to pojawia się inna konieczność – konieczność uświadomienia sobie tego, że można zbędne cierpienie i zło zlikwidować. Uświadomienia sobie także i tego, że fakt, iż ktoś jest człowiekiem nie stawia go od razu przed wszystkimi innymi zwierzętami na tej planecie.

Kiedy właściwie mamy do czynienia z szowinizmem gatunkowym ? Obecny on jest wszędzie tam, gdzie dyskryminacja zachodzi wyłącznie na tle przynależności gatunkowej. Przykładem jest tutaj niewolnicza praca słonia w cyrku, szczur ze sztucznie wywołaną otyłością w celu badania jej rozwoju u ludzi, podawanie hormonów zamkniętej w boksie krowie, aby jej mlekiem codziennie zalewać płatki kukurydziane. Dzieje się tak zawsze wtedy, kiedy kiedy członkowie danego gatunku wykazują moralnie istotne cechy, które powinny być podstawą odpowiednich praw, a mimo praw tych nie otrzymują. Udajemy , że nie słyszymy ich krzyku i dziękujemy w duchu, że nie potrafią się z nami komunikować. Ale niezaprzeczalny jest właśnie ten fakt, że wiele istot nienależących do gatunku ludzkiego ma pewną bardzo ważną i moralnie znaczącą cechę - zdolność do odczuwania cierpienia. W ostatnich latach przez wielu badaczy podkreślana jest coraz bardziej także zdolność do doznawania szczęścia oraz pojęcie jakości życia (w odniesieniu do wszystkich istot). Dlaczego mówię tutaj o badaczach? Otóż szowinizm gatunkowy, inaczej gatunkowizm (ang. speciecism ) to pojęcie, które już prawie 40 lat temu na stałe weszło w obręb etyki . I to właśnie uświadomienie sobie szowinizmu gatunkowego jest kluczowe dla ruchu wyzwolenia zwierząt, który zataczając coraz szersze kręgi obejmuje różne dziedziny twórczości i nauki z filozofią, etyką, ekologią, polityką i socjologią na czele

I w oparciu o te informacje, głównym naszym zadaniem – jako ludzi walczących o prawa innych zwierząt, staje się przede wszystkim zwalczanie szowinizmu gatunkowego. Zakwestionowanie tego utrwalonego przez wieki traktowania zwierząt nie-ludzkich jako przedmiotów, istot niższych i przez to podległych interesowi człowieka, powinno stanowić punkt wyjścia do walki o wyzwolenie zwierząt. I zadanie to nie jest skierowane tylko i wyłącznie do sfery nieuświadomionych konsumentów kiełbas. Niestety problem dotyczy też wielu obrońców praw zwierząt czy wegetarian , a nawet wegan, którzy podchodzą do kwestii zwierząt nie-ludzkich z czysto antropocentrycznego punktu widzenia. Działania wielu organizacji skupiają się na opiece i trosce nad zwierzętami – przedmiotami , a nie na faktycznej walce o ich emancypację i upodmiotowienie. Działania te opierają się na niczym innym jak na realizacji własnych potrzeb i interesów przy zagwarantowaniu minimalizacji cierpienia i eliminacji złego traktowania nadal eksploatowanych żywych przedmiotów. Ten sam problem tyczy się także wielu tzw. „miłośników zwierząt” i ludzi, którzy wyeliminowali odzwierzęce składniki ze swojej diety. Kiedy przy obraniu takiej drogi życiowej , kierujemy się tylko wrażliwością i sentymentalizmem, nie zwracając uwagi na mechanizmy odpowiedzialne za takową sytuację i nie kwestionując ich , to tak naprawdę nasza rezygnacja ze schabowego nie przyniesie wymiernych korzyści. Decyzje motywowane dobrą wolą w stosunku do „biednych i słabych zwierzątek” nie są i nie będą poważnie odbierane przez resztę społeczeństwa i na zawsze pozostaną w repertuarze roszczeń „wrażliwców”. Stając się antygatunkowistami nie musimy kochać wszystkich żyjątek na tej planecie, ale powinniśmy uszanować ich istnienie i nie odbierać im podstawowego prawa, jakim jest prawo do życia. Jest to sytuacja analogiczna do walki z rasizmem czy seksizmem – nie litujemy się nad dyskryminowanymi ludźmi, ale po prostu przestajemy ich dyskryminować i uczymy tego innych.

Oczywiście może pojawić się pytanie, kiedy mówi się komuś o przełamaniu szowinizmu gatunkowego. A co jeśli moje dalsze życie jednak zależałoby od zabicia innych zwierząt? Dzieje się tak chociażby wtedy, kiedy stajemy przed dylematem wzięcia leku na nieuleczalną chorobę , który został przetestowany na zwierzętach nie-ludzkich. Dzieje się tak także i wtedy, kiedy mamy do wyboru zabić zwierzę, które nas atakuje albo dać mu się pożreć. Wybór zawsze należy do Ciebie, ale większość osób ratowałoby własne życie , bo do tego kieruje nas instynkt. Poza tym, w obecnym momencie nie jesteśmy w stanie stuprocentowo odciąć się od eksploatacji zwierząt, ponieważ walka o to wymaga długiej i żmudnej pracy. Takie dylematy pojawiają się dzisiaj, bowiem dzisiaj nie mamy w wielu sytuacjach alternatyw. I wielu szowinistów gatunkowych od razu by powiedziało, że decyzja o poświęceniu zwierzęcia a nie siebie lub swojego bliskiego, podjęta przez osobę uważająca się za nieszowinistę , to czysta hipokryzja . Jednak wskażmy na pewną analogiczną sytuację - czy nazwiemy mordercą kogoś , kto zabija człowieka we własnej obronie? Nie. Czy nazwiemy mordercą kogoś , kto zabija drugiego człowieka bezpodstawnie? Tak. Wystarczy tylko w odpowiednie miejsca wstawić hasło gatunkowizm i odpowiedź na zarzut hipokryzji nasuwa się sama.

Trzeba zatem jeszcze raz podkreślić, że wiele z takich dylematów przestałoby istnieć, gdyby były alternatywy. Przykładem jest dzisiaj chociażby wyeliminowanie mięsa i innych produktów odzwierzęcych z diety i codziennego życia. Mamy wybór , bo w pewnym momencie pojawiło się zapotrzebowanie na alternatywy. Niestety, dzięki nieustannemu przekonaniu o wyższości człowieka nad innymi zwierzętami nadal dochodzi do masowych mordów w imię zdobywania pożywienia, mody, nauki - jednak im bardziej będziemy naciskać, tym więcej alternatyw będzie się pojawiać. I kiedyś dojdziemy do punktu, w którym eksperymenty na zwierzętach, rzeźnie, fermy futrzarskie będą już tylko ponurym fragmentem naszej historii.

Let's taste a revolution! nr 3. Zima 2010.





sobota, 12 lutego 2011

Amarantusowe ciasteczka lodówkowe.


Zdecydowanie za mało jem amarantusa. Mam dwie paczki i jakoś nie widać, aby się ruszały. Zmieniam ten obleśny nawyk niepamiętania o dobrociach ukrytych w zakamarkach szafy i teraz dosypuje go do wszystkiego.
Dlaczego mamy jeść amarantus i co to do cholery jest?
Amarantus , inaczej szarłat jest po prostu zajebisty. I ten argument powinien wystarczyć :) Dość neutralny w smaku, komponuje się ze słodkim i słonym. Możecie go jeść w oryginalnej postaci - czyli ugotowanej kaszki lub w postaci płatków błyskawicznych czy poppingu ("dmuchane" ziarna). Mi najbardziej pasuje to, że ponoć ma w sobie komplet aminokwasów egzogennych i bardzo dużo żelaza. Dla spragnionych kompetentnej informacji, pozwolę sobie zacytować słowa stąd:

Amarantus, to przede wszystkim niezwykle cenne źródło białka. Okazuje się, że w nasionach jest go więcej niż w mleku, w dodatku białka posiadającego wszystkie aminokwasy egzogenne (zwłaszcza dużo lizyny). Na korzyść przemawia również dobra równowaga pomiędzy aminokwasami zasadowymi i siarkowymi. Co więcej jest to białko o niezwykle wysokim stopniu przyswajalności, którego ilość podczas odpowiednich procesów technologicznych nie obniża się. Jego wartość wynosi 75%. Dla porównania wartość białka zawartego w kukurydzy wynosi 44%, w soi 68%, w mięsie 70%, w mleku 72%. Najwyższą wartość białka (nawet powyżej 90%) osiągają ziarna i przetwory z amarantusa zmieszane z tradycyjnymi zbożami, np. z płatkami owsianymi.

Cenne kwasy tłuszczowe

W nasionach znajduje się również dużo jedno- i wielonienasyconych kwasów tłuszczowych, ze sporym udziałem bardzo cenionych ze względów zdrowotnych kwasów GLA (tak licznie zgromadzonych np. w wiesiołku). Ich obecność przyczynia się znacznie do poprawy zdrowia, zwłaszcza do obniżenia poziomu cholesterolu. Nie bez znaczenia jest również obecność błonnika, który nie tylko wpływa na kształtowanie odpowiedniego poziomu cholesterolu, lecz poprawia perystaltykę jelit i oczyszcza przewód pokarmowy.

Niezastąpione pierwiastki

Amarantus jest źródłem wielu składników mineralnych, zwłaszcza wapnia (250 mg/100 g nasion), fosforu, potasu i magnezu. Spożycie 100 g nasion amarantusa pokrywa 1/3 dziennego zapotrzebowania na wapń. Pod względem ilości żelaza (15 mg w 100 g nasion) bije na głowę niemal wszystkie rośliny, z osławionym szpinakiem włącznie, co z powodzeniem można wykorzystywać w stanach anemii, a także w diecie kobiet ciężarnych potrzebujących w tym okresie szczególnie dużo tego pierwiastka. Włączenie do jednego posiłku dziennie dania przygotowanego z nasion amarantusa całkowicie pokrywa zapotrzebowanie na żelazo. Pod względem witamin występuje ich tyle samo co w innych zbożach.

Ziarno lekkostrawne i bogate w błonnik

Amarantus jest produktem nie tylko wyjątkowo odżywczym, ale także lekkostrawnym. Zawdzięcza to m.in. niezwykle drobnej frakcji skrobi. Jest ona pięć razy łatwiej strawna od – uznawanej dotąd za lekkostrawną - skrobi zawartej w kukurydzy; dlatego amarant można spożywać nawet na krótko przed wysiłkiem fizycznym lub umysłowym, np. przed egzaminem, treningiem czy zawodami. Wysoka wartość odżywcza i energetyczna sprawia, że dania lub chrupki z amarantusa znalazły się w diecie osób uprawiających duży wysiłek fizyczny (sportowcy, komandosi).

W porównaniu z innymi zbożami zawiera stosunkowo dużo błonnika, zawiera go więcej nawet niż słynne otręby owsiane. Znacząca obecność włókna stawia tę roślinę w rzędzie produktów przeciwdziałających chorobom układu krążenia. Zawiera też takie substancje jak skwaleny, opóźniające procesy starzenia organizmu i antyoksydanty przeciwdziałające chorobom nowotworowym.




Przepis na około 12 sztuk :

  • 5 łyżek syropu złocistego lub innego płynnego wegańskiego słodzidła
  • 1 łyżeczka oleju
  • 1 szkl. poppingu z amarantusa
  • 1/2 szkl. zmielonych orzeszków ziemnych
  • 1/2 szkl. sezamu
  • trochę pokruszonej gorzkiej czekolady


Syrop z oliwą podgrzewamy w rondelku. W tym czasie prażymy na suchej patelni orzechy i sezam. Zawartość patelni dodajemy do rondla , dosypujemy amarantus i energicznie mieszamy . Potem dodajemy pokruszoną czekoladę i dokładnie łączymy wszytkie składniki. Jeszcze ciepłe wykładamy na lekko natłuszczoną prostokątną blaszkę i rozsmarowujemy na grubość około 1 cm. Przykładamy folię aluminiową i obciążamy deseczką, wstawiamy do lodówki na godzinę. Potem kroimy i podajemy od razu .


czwartek, 10 lutego 2011

Francuska tarta z warzywami i nibyserem.



Pieczone obiady!!!
Pisałam już w poprzednim poście, że dostęp do piekarnika jest , więc cześciej bedą takie specjały gościć na tym blogu. Teraz przepis na najprostszą na świecie tartę. Zaopatrzcie się tylko w gotowe ciasto francuskie (większość tych tańszych jest vegan, ale sprawdźcie skład), ulubione warzywa i do dzieła. Ja użyłam tego, co było pod ręką - kawałek brokuła, 1 mała marchewka, 1 cebulka i mała cukinia.Cały sekret tkwi w sosie , pod którym owe warzywa zapiekacie. Jest bardzo prosty w przygotowaniu i stanowi ulepszoną wersję kremu z nerkowców, a przepis na niego podawałam tutaj.


Nibyserowy sos nerkowcowy :
  • 1/2 szkl. nerkowców, namoczonych w wodzie na minimum pół godziny
  • 2 łyżki oleju
  • 2 czubate łyżki płatków drożdżowych
  • szczypta soli
  • świeżo mielony czarny pieprz , słodka papryka mielona, zioła prowansalskie
  • woda

Wszystkie składniki miksujemy, powoli dolewając niewielkie ilości wody . Musimy uzyskać konsystencję zbliżoną do serka topionego . Polewamy warzywa ułożone na cieście (ważne jest, aby nie zgniatać ciasta francuskiego ani nie przyklejać go do blaszki - po prostu delikatnie ułożyć) i pieczemy 20 minut w temperaturze 180 stopni C.


I w ramach wyjaśnienia - nie, nie robiłam ciasta sama :) Mąka jest na stole, ponieważ chłopak robił domowy makaron na lasagne (jak dla mnie jest mistrzem domowego makaronu, więc jakoś musiałam to zaakcentować na tym blogu) . Przepis na lasagne jutro.

Mango koktajl z płatkami owsianymi.


Troche mnie tutaj nie było, a to wszystko za sprawą przeprowadzki i ogarniania nowego miejsca pomieszkiwania (a gratis z nim jednej niesfornej kotki). Nie oznacza to wcale, że w ogóle nie gotowałam przez ostatnie kilka dni. Trochę przepisów się uzbierało , więc z miejsca wrzucę kilka pod rząd. Co najważniejsze - mam teraz stały dostęp do piekarnika, aha aha. A to oznacza, że ze znajomymi kilogramami pochłaniamy pieczone warzywa śmietnikowe i jest cudownie. Jeszcze cudowniejsze jest to, że można piec w każdym momencie, bez konieczności wyprawy przez pół miasta.

Najpierw koktajl. W sumie nie trzeba go specjalnie zachwalać, po prostu zróbcie go i przekonajcie się sami. Oczywiście polecam odwiedzać śmietniki, bo teraz sezon na owoce egzotyczne.


  • 1 dojrzałe mango
  • 1 dojrzały banan
  • 1 szklanka mleka roślinnego ( miałam gryczane <3>
  • 2 łyżki płatków owsianych

Mango i banana obieramy, kroimy i zalewamy mlekiem. Płatki prażymy na suchej patelni, dodajemy do reszty i konkretnie miksujemy.

piątek, 28 stycznia 2011

Kremowe lody czekoladowe!

Dawno nie jadłam lodów , bo było za zimno. Nadal jest zimno, więc żadna nowość. Po prostu dostałam od pewnej zaprzyjaźnionej właścicielki sklepiku & bistra z arabskim jedzeniem dwie puszki mleka kokosowego. Miała je wyrzucić, bo trochę po terminie, ale zapytała czy może nie chce go jeszcze wykorzystać. Jeśli ma się nadmiar mleka kokosowego, to koniecznie robimy dhal z soczewicy, batoniki bounty lub właśnie wegańskie lody.
Mleko kokosowe idealnie się do domowej produkcji lodów nadaje, bo jest tłuste i gęste. W efekcie końcowych posmak kokosa jest praktycznie niewyczuwalny, a ich konsystencja jest dokładnie taka sama jak oldskulowych lodów Calipso w kostce , które pochłaniałam kilogramami w dzieciństwie. Teraz miałam ochotę na czekoladowe, ale dodatki możecie dowolnie modyfikować.

Lody czekoladowe (z podanej proporcji wychodzi około 6-8 gałek)

  • 1 puszka mleka kokosowego pełnotłustego
  • 1/3 szkl. cukru trzcinowego
  • 1 łyżeczka cukru z wanilią
  • 4 czubate łyżki kakao

Wszystkie składniki miksujemy do uzyskania gładkiej konsystencji. Następnie przelewamy do pojemnika i wrzucamy do zamrażarki. Niektórzy do robienia lodów używają specjalnych maszynek mrożących. Ja takich rzeczy nie posiadam, bo po co mi kolejnty grat. Mrozimy miksturę przez minimum 7 godzin, a potem wyciągamy na 5 minut , by troszkę odtajały. Następnie taflę łamiemy na kawałki i miksujemy blenderem (koniecznie takim metalowym, jak do kruszenia lodu) , ucierając na gładką masę. Ważne , aby przy miksowaniu podnosić nogę blendera wysoko, aby nabierać dużo powietrza - nada to naszemu deserowi nieco puszystości.

Lody mają zbitą, kremową konsystencję. Bez problemu można je nakładać gałkownicą do rożków, pucharków, dodawać do wegańskiego latte czy czegokolwiek sobie zamarzycie. Zamiast kakao polecam dodawać rozmaite dżemy, owoce czy więcej cukru waniliowego, pokruszoną czekoladę albo kawę. Co kto preferuje. Enjoy!

***

I parę obrazków dla wieczornej refleksji.



poniedziałek, 24 stycznia 2011

Najlepszy przepis na wegańskie tosty francuskie na świecie.

Tosty francuskie to kolejna rzecz, jakiej nigdy nie jadłam w tzw. oryginale, czyli zanim zostałam weganką. Nie jestem w stanie zatem określić jak się owa modyfikacja ma do wersji mleczno-jajecznej , ale zapewniam Was - można umrzeć, kiedy się pochłania takie cudo na śniadanie. Do tego świeże owoce , tofucznica z czubrycą przygotowana na oliwie z suszonych pomidorów i kawa zbożowa gotowana na mleku gryczanym. Tym właśnie akcentem postanowiłam obiecać i sobie i Wam, że przestanę zaniedbywać bloga .
Przepis , z lekką modyfikacją, zaczerpnięty z tej książki.

Tosty francuskie w ilości ogromnej
  • 1 bagietka pszenna
  • 1 szkl. mleka gryczanego (lub innego roślinnego)
  • 2 łyżki mąki kukurydzianej
  • 1/4 szkl. mąki z cieciorki
  • szczypta cukru z wanilią - opcjonalnie
  • olej do smażenia
Bagietkę kroimy w poprzek na kromki. Mleko , mąki i cukier (jeżeli używamy) mieszamy aż uzyskamy jednolitą miksturę. Kromki bagietki zanurzamy w cieście. Smażymy z obu stron na niedużej ilości oleju aż się zezłocą na brzegach i lekko zbrązowieją gdzieniegdzie.
Ważne jest, aby od czasu do czasu zamieszać naszą miksturę, bo mąki lubią opadać na dno. Możemy serwować je z owocami, czekoladą, ale też w opcji na słono - z suszonymi pomidorami, oliwkami czy dobrą pastą.

niedziela, 23 stycznia 2011

Ciasteczka imbirowe z melasą.


Krótko i na temat, bo czas goni. Przygotowałam trochę ciastek na wczorajszy koncert , przepis na tym blogu już się pojawiał, ale jeszcze bez zdjęć. Cała historia zahacza jeszcze o grudniową imprezę Ciasto w Miasto, a mianowicie o przepis z Vegan Cookies Invade Your Cookie Jar: 100 Dairy-Free Recipes for Everyone's Favorite Treats autorstwa Isy Chandry Moskowitz . Marysia , prowadząca bloga Śmierć Kanapkom! pewnie już go gdzieś u siebie zamieszczała. Moja drobna sugestia , to redukcja cukru- ze względu na milion powodów, a chociażby jeden główny - zęby, aaaa.
Kolejną niesamowitą zaletą jest to, że przepis znowu na oleju, co na nasze polskie warunki jak znalazł.



Imbirowe ciastka z melasą - około 30 sztuk

  • 1/3 szklanki cukru
  • 1/3 szklanki ciemnej melasy
  • pół szklanki oleju
  • 3 łyżki mleka roślinnego
  • 2 szklanki mąki, może być pełnoziarnista
  • 3 czubate łyżeczki sproszkowanego imbiru
  • pół łyżeczki sody
  • cukier waniliowy, gałka muszkatołowa, sól

W dużej misce wymieszać trzepaczką melasę z cukrem, olejem i mlekiem. Miska będzie się mniej lepić jeżeli najpierw wlejemy olej i rozprowadzimy go po ściankach, a potem dodamy resztę składników; do odmierzania melasy również warto użyć szklanki po oleju, wtedy nie przyklei się do brzegów. Powoli dodać resztę składników mieszając dużą łyżką, aż połączą się w gładką masę. Z ciasta formować małe kulki, spłaszczać lekko na bokach i kłaść na natłuszczonej blasze. Piec przez 10 minut w 180 stopniach. Jeszcze miękkie, ale przybrązowione na bokach wyjąć i ostudzić na blasze - stwardnieją w ciągu kilku minut, a w środku pozostaną przyjemnie miękkie.
Koniecznie pamiętajcie, aby nie trzymać ich zbyt długo w piekarniku. Ja pierwszą partię przetrzymałam o 2 minuty za długo i ciastka wyszły trochę zbyt twarde.

***
I trochę prywaty - jeśli już mowa i o koncercie , to powiedzmy trochę o afterze. Dawno tylu ludzi nie widziałam naraz na Rozbracie, a to cieszy , cieszy, bo benefitowy charakter imprezy tego wymagał :) Jednak jeśli chodzi o after party i serwowane przez ekipę Rowerowni falafele z sosami - muszę powiedzieć krótko : mistrzowskie. Obiecałam recenzję, ale mózg mi nie trybi odpowiednio i będzie okrojona. Zdjęć nie mam, bo przecież nie posiadam lustrzanki, poza tym nietakie światło, brak dobrej aranżacji i zajebistego talerzyka z ikei :) Opis jednak wystarczy, aby w pełni oddać urok serwowanej potrawy. Przepyszna sałata , rzodkiewki , pomidory ogórki - lepsze niż eko-organic, bo zdobywane, przygotowywane i krojone z sercem . Rozpływający się w ustach chlebek, co prawda niepodgrzany, ale grunt , że z makiem, który uwielbiam. Do tego gwóźdź programu - falafel, a nawet kilka sztuk. Porządnie wymoczona ciecierzyca , porządnie zmielona, porządnie przyprawiona i usmażona. Zajebiście ostry sos czosnkowy i pełne zrozumienie dla mojej awersji związanej z mieszaniem keczupu i wszelkich majonezowatych sosów. Do tego pragnę jeszcze podkreślić profesjonalizm Tomeczka, który niczym człowiek z kebabowni nalewał sosy , nie uroniwszy ani jednej kropelki. Przednia muzyka, góra dobrego jedzenia, masa znajomych, powrót nad ranem . Dobrze, dobrze zapowiada się ten rok.

środa, 12 stycznia 2011

Zimowa alu patra i sezamowy dressing na bazie nerkowców.

Zimą zawsze ogarnia mnie kombinowanie potraw na hinduską modłę. Nawet jak już nie ma czego skonstruować z lodówkowych resztek, to robię sobie na obiad chociażby ryż z garam masalą i startą marchewką z kokosem . Prawdopodobnie to moje parcie na korzenne potrawy i wszystko, co ogrzewa ( bo pochodzi z kraju, gdzie ciepło, więc to logiczne :)) podkręcane jest przez świdrujące głowę oferty knajp , umieszczone na potykaczach. Przechodzisz przez Stare Miasto, mróz wciska się w uszy, tracisz równowagę na lodzie lub piaskowo-solno -roztopowej breji i co chwila atakują Ciebie zewsząd gorące czekolady z chilli, rozgrzewające dawki kakao z cynamonem i wzmacniające herbaty darjeeling z hibiskusem i plastrami pomarańczy. Do tego trafiasz na stoisko z przyprawami na wagę i znowu zmasowany atak. Wracasz do domu i parzysz kolejną chai tea, rozpuszczasz czekoladę i zjadasz ją z cynamonem , a wieczorem pijesz napój imbirowy z cytryną i melasą.

Naturalną koleją rzeczy jest też przyjmowanie tych smaków w formie stałej. Znowu sięgnęłam po książkę "Kuchnia Kryszny" , żeby przyrządzić odwlekany od dawna zestaw : alu patra, czyli smażona rolada z ziemniaków i gadżar wada - krokiety marchwiowe (przepis na nie pojawi się na dniach). Alu patra zrobisz bardzo szybko. Wystarczy tylko wcześniej ugotować ziemniaki (możesz wykorzystać też resztki z obiadu), a całość łącznie ze smażeniem zajmie Ci 20 minut. Spróbujcie tego przepisu, bo naprawdę warto.

Dressing sezamowy wymyśliłam sama, mając do dyspozycji ostatnie pół szklanki nerkowców , które trzeba było jakoś dopełnić. Efekt był zdumiewająco dobry.


Alu patra - smażona rolada z ziemniaków
proporcje na około 25 sztuk(przepis cytuję z książki Kuchnia Kryszny)

  • 4 średniej wielkości ziemniaki
  • 2 łyżki wiórków kokosowych
  • 2 łyżeczki ziarna sezamowego
  • 2 łyżeczki brązowego cukru
  • 2 łyżeczki startego świeżego imbiru (można zastąpić łyżeczką granulowanego)
  • 2 posiekane zielone chili (w swojej wersji zastąpiłam szczyptą suszonego chilli)
  • 1 łyżka posiekanych liści kolendry(można zastąpić natką pietruszki)
  • 2 łyżeczki garam masali
  • 1½ łyżeczki soli
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 200 g mąki pszennej
  • ½ łyżeczki kurkumy
  • ¼ łyżeczki pieprzu cayenne
  • 2 łyżki oleju
  • pół szklanki wody
  • olej do smażenia

Najpierw przygotowujemy nadzienie.
Ugotować ziemniaki w łupinkach, a następnie obrać je i rozdrobnić widel
cem w misce razem z wiórkami kokosowymi, sezamem, cukrem, imbirem, chili, kolendrą (natką), garam masalą, solą(1 łyżeczka) i sokiem z cytryny.

Gdy nadzienie stygnie robimy ciasto. Mieszamy ze sobą kurkumę, mąkę i pieprz cayenne, pozostałą ilość soli i 2 łyżki oleju. Powoli dolewany wodę i wyrabiamy ciasto (zagniatać tak długo, aż stanie się miękkie i elastyczne). Czasem w zależności od rodzaju mąki, trzeba dolać trochę więcej wody lub podsypać mąką. Ocenicie to sami.
Ciasto podsypując mąką należy rozwałkować na duży prostokąt o grubości ok. 3mm i równomiernie rozprowadzić na nim nadzienie. Potem zwinąć w rulon. Jeśli nie chce Wam się skleić , posmarujcie brzeg ciasta wodą i po kłopocie. Wałek ciasta pokroić w krążki grubości ok. 1,5 cm. Ważne, aby przy krojeniu nie dociskać od razu noża w dół, ale kroić tak , jak się kroi chleb - wtedy zachowacie ładny kształt krążków (zasada ta sprawdza się przy wszystkim, co ma rożne warstwy : lasagne, torty, zapiekanki)
Potem rozgrzewamy olej na patelni i smażymy krążki z obu stron, aż będą koloru złotobrązowego.

Podajemy je jako dodatek do konkretnego obiadu lub przekąskę z ulubionym sosem. Koniecznie spróbujcie tego:

Dressing sezamowy na bazie nerkowców
  • pół szklanki nerkowców, namoczonych na minimum pół godziny (im dłużej tym lepiej)
  • 2 łyżki tahini (lub 2 łyżki uprażonych ziaren sezamu, zmielonych w młynku do kawy , wymieszanych z łyżką oleju)
  • szczypta soli
  • szczypta świeżo zmielonego czerwonego pieprzu
  • woda
Wszystkie składniki miksujemy razem aż do uzyskania jednolitej konystencji, stopniowo dolewając wody do uzyskania konsystencji gęstej śmietany.

***
Przy okazji garść ogłoszeń :)

Skonczyliśmy właśnie najnowszy numer zina Let's taste a revolution! . Już była informacja na blogu, ale przypominam w razie czego. Zamówienia składajcie na mojego maila revolution_action@tlen.pl. Cena 3 zł + przesyłka .